Odwiedzin:
Online:
ZABYTKI - OCHRONA DZIEDZICTWA
WYKOPALISKA ARCHEOLOGICZNE
ARTYKUŁY O ZABYTKACH
MUZEUM - INFORMACJE
UTRACONE DZIEDZICTWO
Edycja: Wspomnienia Jerzego Bogdanowicza (cz. 7)
Zdjęcie:
Tytuł:
Zapraszamy do lektury siódmej części wspomnień mieszkańca naszego miasta Pana Jerzego Bogdanowicza – Muzeum Historii Ziemi Kamieńskiej.
W połowie grudnia 1947 r. przy niewielkim mrozie spadło dużo śniegu, który przykrył ruiny i gruzy miasta. Jezdnie i chodniki prawie nie były odśnieżane, a drogi poza miastem wcale. W dni targowe rolnicy ze wsi przyjeżdżali do miasta nie furmankami, a saniami. Na ulicach często było słychać głos dzwonków przywieszonych do końskich uprzęży. Przed Bożym Narodzeniem przyszły dni z silnymi mrozami i cały Zalew zamarzł i zamienił się w taflę lodu. Po zamarzniętym Zalewie dorośli, dzieci i młodzież chodzili i ślizgali się. Ci, którzy mieli łyżwy, holendrowali na nich i uganiali się z kijami za metalowymi puszkami udając, że grają w hokeja. Najmłodsi mieszkańcy zjeżdżali na sankach po stromych ulicach, a także do fosy miejskiej. Zjeżdżanie po tych pierwszych było bezpieczne, bo rzadko jeździły samochody, a głośny warkot silnika jadącego auta słychać było z daleka. Ja też ślizgałem się na Zalewie, nierzadko daleko od brzegu. Jeździłem również po ulicach i zjeżdżałem do fosy. Pewnego razu podczas takiego zjazdu wjechałem w niewidoczny w śniegu drut kolczasty. Za czasów niemieckich w fosach były ogródki ogrodzone drutem kolczastym i ja wpadłem właśnie na takie ogrodzenie. Drut poranił mi całą twarz, a zwłaszcza lewy policzek, na którym miałem dużą, prawie na wylot, ranę. Do krwawiącej twarzy przyłożyłem śnieg i szybko poszedłem do domu. Pod nieobecność mamy przemyłem rany wodą i zatamowałem krwawienie watą. Później przylepiłem do nich kawałki papieru i bez pomocy lekarskiej rany zagoiły się po jakimś czasie. Na brodzie i policzkach pozostały mi jednak blizny, a kilkucentymetrowa blizna na lewym policzku jest widoczna do dzisiaj.
Sporą atrakcję w mieście stanowiło kino „Fregata”, w którym prawie codzienne wyświetlane były seanse filmowe. Kupno biletów na filmy nie było łatwe i trzeba było stać po nie w długiej kolejce. Nas podrostków nie wpuszczano na wszystkie filmy. Część z nich była bowiem dozwolona od lat osiemnastu.
Lato 1948 r. było słoneczne i ciepłe. Wszyscy szukali ochłody. Młodzież i dzieciaki chętnie kąpali się w różnych miejscach. Starsi chłopcy szczególnie lubili kąpać się przy molo i skakać z niego do wody. My podrostki kąpaliśmy się na przystani żeglarskiej, gdzie popisywaliśmy się swoimi umiejętnościami pływackimi w przepłynięciu w jedną i drugą stronę tzw. szyjki. Kąpaliśmy się też przy piaszczystym brzegu za przystanią i pływaliśmy w kanale obok plaży, gdzie jest teraz przystań wędkarska. Na ten piaszczysty brzeg, stanowiący jedyną plażę w mieście, przez wiele lat chętnie przychodzili dorośli ze swoimi dziećmi. Kilkanaście lat później, na początku lat sześćdziesiątych, ja też na tę plażę przychodziłem z uczniami na lekcje wychowania fizycznego aby popływać. Uważam, że właśnie tam powinna być zbudowana plaża dla naszego miasta.
Podobnie jak wszystkie dzieci pytano mnie, gdy byłem mały, kim chciałbym zostać gdy dorosnę. Pamiętam, że na tak zadane pytanie, gdy miałem około dziesięciu lat, odpowiadałem, że chciałbym zostać organistą. Pewnie dlatego, że od dziecka byłem oczarowany i urzeczony niebiańską muzyką graną przez organistę i rozchodzącą się po kościele pełnym różnych świętych obrazów, złoceń i rzeźb. Lubiłem słuchać również muzyki granej przez orkiestry czy wykonywanej na innych instrumentach, zwłaszcza na akordeonie. Dźwięk tego instrumentu przypominał mi brzmienie organów. Przed powrotem do Polski ojciec, żołnierz Armii Andersa, często przysyłał nam z Anglii paczki. W jednej z nich dostaliśmy od niego dwie piłki do gry, kilka koszulek, parę getrów i butów piłkarskich. Pamiętam, że wielka to była dla mnie radość. Miałem prawdziwą skórzaną piłkę i dodam, że byłem jedynym posiadaczem takiej piłki w okolicy bowiem dotąd graliśmy w nogę jedynie tzw. szmaciankami. Całymi godzinami graliśmy z kolegami tą nową piłką. Jaki ja byłem wtedy wśród nich ważny. W jednym z listów jakie mama pisała do ojca wspomniała o moim marzeniu zostania organistą. A ja prosiłem żeby przywiózł mi akordeon. Przyjeżdżając z Anglii ojciec spełnił moją prośbą i przywiózł mi ładny, duży, 120. basowy akordeon. Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Łukowie rozpocząłem naukę gry na tym instrumencie w ognisku muzycznym. Po osiedleniu się w Kamieniu kontynuowałem ją u Alfonsa Borkowskiego, mojego nauczyciela śpiewu. Na lekcje chodziłem do jego domu na ulicę Niepodległości (dziś Wolińską). Z Katedralnej (obecnie Gryfitów), przy której mieszkałem, to kawał drogi. Dźwiganie ciężkiego akordeonu było dla mnie niezłą zaprawą fizyczną. Po naszej wyprowadzce z Kamienia do Szczecina w 1948 r. rozpocząłem naukę w tamtejszym II Liceum Ogólnokształcącym i jednocześnie kontynuowałem naukę gry na akordeonie w wieczorowej szkole muzycznej. W szkole tej, oprócz nauki gry na tym instrumencie, miałem też lekcje z kilku innych przedmiotów teoretycznych. Nauka tam zabierała mi wszystkie popołudnia i nie miałem czasu na żadne rozrywki i sport. W moim liceum wychowanie fizyczne było prowadzone na bardzo wysokim poziomie. Szkoła było bardzo usportowiona, a moja klasa szczególnie. Kilku kolegów grało w klubie w koszykówkę, kilku trenowało pływanie, gimnastykę i lekką atletykę.
Chodziłem do szkoły muzycznej i bardzo lubiłem muzykę. Jednocześnie gdy zostałem uczniem „Pobożniaka” zafascynował mnie sport i chciałem zostać sportowcem. Byłem w rozterce, co wybrać, muzykę czy sport. W tej rywalizacji dwóch pasji wygrał sport. Po dokonaniu tego wyboru zakończyłem swoją edukację muzyczną. Odtąd sport zajmował cały mój wolny czas. Z tego powodu nie miałem jednak łatwego życia ponieważ ojciec był przeciwny mojemu sportowaniu się i często mówił, że trzymają się mnie tylko głupoty w głowie. Na nic się to jednak zdało. Dla mnie sport był już wtedy wszystkim. W Szkolnym Klubie Sportowym i klubie „Kolejarz” grałem w koszykówkę, trenowałem pływanie i lekką atletykę. W dyscyplinach tych startowałem w wielu zawodach. Ukończyłem też kurs sędziów w lekkiej atletyce i często sędziowałem w sportowych rywalizacjach. W 1953 r. moja szkolna drużyna koszykarzy z „Pobożniaka”, w której grałem, zajęła czwarte miejsce w kraju w I Ogólnopolskich Igrzyskach Szkół Ogólnokształcących we Wrocławiu.
Nie spełniły się moje dziecięce marzenia zostania organistą i nie nauczyłem się dobrze grać na akordeonie, ale dzięki temu, ze liznąłem trochę wykształcenia muzycznego muzykę poważną, której często słucham.
Ziściły się natomiast moje moje młodzieńcze plany i marzenia by zostać sportowcem. W 1958 r. ukończyłem Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Zostałem nauczycielem wychowania fizycznego i trenerem czego, co z całą pewnością mogę dziś stwierdzić, nie żałuję.
Na fotografii:
Jerzy Bogdanowicz z akordeonem w końcu lat 40. XX w.
Autor:
www.mhzk.eu
| Wszelkie prawa zastrzeżone | Made by
IQ Vertical
| 2009