Dziś prezentujemy drugą część wspomnień Pana Jerzego Bogdanowicza, emerytowanego nauczyciela wychowania fizycznego kamieńskich szkół, zasłużonego działacza kultury fizycznej Ziemi Kamieńskiej oraz przyjaciela i darczyńcy naszego Muzeum.
Nasze pierwsze mieszkanie w Kamieniu Pomorskim znajdowało się na pierwszym piętrze nieistniejącego dziś budynku położonego w sąsiedztwie Bramy Wolińskiej, przy obecnej ulicy Basztowej. Składały się na nie dwa pokoje, kuchnia z małym oknem wychodzącym na podwórze, na którym była komórka na opał i wychodek. Nasze umeblowanie stanowiły meble przywiezione z Łukowa. Wody w kranie nie było. Chodziłem po nią do pompy na rynek lub koło poczty. Pamiętam, że rodzice wysyłali mnie też i po mleko do gospodarza mieszkającego w małym domku obok baszty (u wylotu fosy do ulicy Kopernika). Budynek ten, przebudowany w późniejszych latach, istnieje do dzisiaj. Dom, w którym mieszkałem zamieszkany był tylko przez naszą rodzinę. Na dole znajdowały się dwa puste pomieszczenia. Przypuszczam, że za czasów niemieckich mógł tam być sklep z radioodbiornikami czy sprzętem elektrycznym, bowiem na strychu było jeszcze kilka głośników ulicznych, kable elektryczne i inne tego typu urządzenia. W pomieszczeniach tych trzymaliśmy kilka krów, przywiezionych przez mojego ojca z Łukowa. Z czasem ojciec sprzedał je zostawiając jedną, którą zaprowadził do gospodarza we Wrzosowie. Gospodarz ten, jak dziś mi się wydaje, nazywał się Sikorski. Gdy w 1948 r. wyjeżdżaliśmy do Szczecina krowę tę, wraz z pozostałym naszym dobytkiem, zabraliśmy ze sobą. Pamiętam, jak po przyjeździe wagonem towarowym na dworzec na szczecińskim Turzynie prowadziłem ją przez całe miasto do Krzekowa, wówczas w zasadzie nie stanowiącego jeszcze dzielnicy Szczecina. Dopiero po kilku latach ojciec sprzedał krowę. Zastanawiałem się później dlaczego nie pozbył się jej wcześniej oddając ją najpierw gospodarzowi do Wrzosowa, a po przeprowadzce do Krzekowa. Przynosiła nam jakiś dochód za sprzedane mleko. Myślę jednak, iż ojciec jako syn chłopski i od dzieciństwa związany z rolą wciąż pamiętał o wsi i chciał mieć jakieś zwierzę gospodarskie. Ogromne wrażenie po przybyciu do Kamienia wywołał we mnie widok Zalewu Kamieńskiego. Po raz pierwszy zobaczyłem go na drugi dzień po przyjeździe gdy wieczorem poszliśmy z ojcem i kuzynem nad zalew po wodę dla krów. Od strony baszty ujrzałem ogromną ciemno-granatową przestrzeń wody z białymi barankowymi falami przy dość silnym wietrze płynącymi od północy i bijącymi z głośnym pluskiem o betonowe nabrzeże. Na dalekim horyzoncie majaczył ciemny zarys brzegu między Dziwnowem a Międzywodziem. Po prawej stronie widoczne było molo, a dalej za nim zarys drzew na Żółcinie. Z lewej strony zobaczyłem wysoki budynek elewatora zbożowego, za nim z oddali Wyspę Chrząszczewską. Widok ten wywarł na mnie niezapomniane wrażenie i wrył mi się w pamięć tak, że nawet dziś po blisko siedemdziesięciu latach, gdy czasami wieczorem z tego samego miejsca uda mi się zobaczyć zalew przypominają mi się tamte wrażenia i odczucia. Przy ulicy Basztowej nie mieszkaliśmy długo, chyba około dwóch tygodni. Nasze nowe lokum znajdowało się pod adresem Katedralna 2, w drugim budynku od strony rynku. Dziś jest to ulica Gryfitów, a pierwszy dom to restauracja „Pod Muzami. Mieszkanie znajdowało się w dwupiętrowym murowanym gmachu z drzwiami wejściowymi od strony ulicy. Za nimi był długi korytarz z klatką schodową i wyjściem na podwórze. W późniejszych latach dom ten został przebudowany. Dziś ma trzy piętra i wejście od strony podwórka. Mieszkanie nasze było na pierwszym piętrze i składało się z trzech pokoi i kuchni. Łazienki i ubikacji w nim nie było. Dwa pokoje znajdowały się od strony ulicy i miały po dwa okna. Z okien tych widziałem gruzy Starego Miasta, wypalony ratusz, a na lewo całą ulicę Katedralną. Trzeci pokój i kuchnia były od podwórka. Te było dość duże. Był na nim wychodek, chlewik, drewniane komórki na opał i kurnik, w którym mama trzymała kilka kurek i kaczek. Strych kamienicy był wysoki z oknami wychodzącymi na ulicę i zatokę. Było tam sporo różnych rupieci wśród których znalazłem wędki do łowienia ryb, brezentowy, ale niestety dziurawy kajak, drewniane narty, sanki, łyżwy i model żaglowca. Część umeblowania znajdującego się w naszym mieszkaniu pochodziła z Łukowa, a kilka mebli odkupiliśmy od poprzedniego lokatora. Za większość jednak musieliśmy zapłacić Obwodowemu Urzędowi Likwidacyjnemu 10 290 zł. Pensja ojca wynosiła wtedy 12 000. Na parterze naszego domu przed 1945 r. był sklep drogeryjno-farbiarski składający się z właściwego sklepu i dwóch innych pomieszczeń. W sklepie zachowało się całe niezniszczone wyposażenie – szafy, szafki z szufladami i pojemniki, w których były resztki farb i innych produktów chemicznych. Na ladzie stała waga szalkowa z kompletem odważników i waga dziesiętna do ważenia większej ilości towarów. Mój ojciec miał klucz do tego sklepu sprawując nadzór nad jego pomieszczeniami. W 1948 r. przeprowadziliśmy się do Szczecina. Ja wróciłem do Kamienia dziesięć lat później, już po studiach odbytych na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, podejmując pracę nauczyciela wychowania fizycznego w Państwowym Liceum Pedagogicznym. Wtedy w opisanym wyżej sklepie mojego dawnego domu znajdowała się drogeria, którego kierowniczką była Pani Tomaszewska, żona kolegi mojego ojca z Armii Andersa Antoniego Tomaszewskiego. Renia, córka Państwa Tomaszewskich, którzy również mieszkali na Katedralnej, była moją młodszą koleżanką z podwórka. W późniejszych latach drogerię przeniesiono gdzie indziej, a w zwolnionych przez nią pomieszczeniach Powszechna Spółdzielnia Spożywców „Społem” zorganizowała punkt krawiecko-poradniczo-usługowy „Praktyczna Pani”, którego kierowniczką była Pani Halina Myler.
Na fotografii:
kamienica, w której mieszkał Jerzy Bogdanowicz na fotografii z lat 70. XX w. (autor nieznany, Archiwum Fotograficzne MHZK).